David Foster Wallace / Blek Kung / 2012
Blady król czy tez – uzywajac jezyka Lema – Król Bladawiec – mial byc dla mnie przyjemnoscia wiosenna, towarzyszaca slonecznej pogodzie i zapachowi rozkwitajacych bzów. Mialam wysokie oczekiwania, poniewaz autor to po pierwsze przyjaciel Franzena, po drugie podobno piewowzór Katza ze znakomitej Wolnosci, a po trzecie dowiedzialam sie o Wallace’ie nie powiem od kogo – ale od osoby, której gustom literackim (niebacznie) zawierzylam. No i okazalo sie, pewnie nie po raz piewszy w historii, ze przyjaciel moich przyjaciól moim przyjacielem stac sie nie moze.
Zle mi sie zaczelo – potem bylo troche lepiej, potem jedna interesujaca historia, a pózniej – niestety – znowu niestrawnosc wielka, zakalcowata. Ktos moze powiedziec, ze powinnam pokochac pisarza takim, jakiego go dobry Pan Bóg byl stworzyl – ale widocznie tenze sam Bóg wetchnal we mnie za malo bezmiernej dobroci, tolerancji i cnoty wybaczania. Poza tym, zapewne niechcacy, tchnal we mnie uczulenie na nude i biurokracje. Jak rozumiem w samego Wallace’a takze, poniewaz trzynastomiesieczne zatrudnienie przed laty w Urzedzie Podatkowym straumatyzowalo go na zycie i ta ksiazka wlasnie miala byc czyms w rodzaju katharsis. Rózne sa sposoby ulzenia sobie – a tak na marginesie to pisarzowi nie pomoglo, poniewaz i tak popelnil samobójstwo – ale zyciowe doswiadczenie uczy, ze nie nalezy swoimi problemami obarczac innych, Bogu ducha winnych. Jakos tak sie ten akapit zrobil uduchowiony – jak sadze reakcja na flakowatosc egzystencji urzednika podatkowego.
Tak sie sklada, ze mam pare kolezanek zatrudnionych w Urzedzie Podatkowym. Wyznam szczerze, nie sa to najbardziej pasjonujace z moich znajomych: ani wizualnie, ani intektualnie, ani pod wzgledem kreatywnosci czy polotu. Po spotkaniu z nimi czym predzej wlaczam radio, telewizor, muzyke czy tez siegam po dobra ksiazke, gdyz podswiadomie chce zapomniec o ich szaromyszowatych twarzach. Dla mnie ksiazka to odskocznia, ktos, kto mnie zawsze rozumie i gdzie spotykam ludzi podobnych do siebie. Stad trudno o wieksze rozczarowanie jak kiedy z kart Króla Bladawca splynela na mnie bladawosc, nuda i rutyna, przed którymi instynktownie w swiat ksiazek sie chronie. Zapowiadanego jedna z recenzji zaangazowania spolecznego jakos nie znalazlam, poza wspomniana juz wczesniej historii o podrózujacej matce z córka. Zwyczajowo narzekam na opisywane okropnosci, ale literacka nuda wcale nie jest lepsza niz opisy gwaltów.
Ksiazka poskladana po smierci autora z luznych notatek i zapisków, na dodatek opatrzona nieskonczona iloscia przypisów. Tekst dostosowany chyba do meskiej komunikacji, poniewaz charakteryzuje sie duza iloscia skótowców i kodów, skladajacych sie z kombinacji liter i cyfr. Raj dla urzednika czy wojskowego i czasami moja rzeczywistosc w murach elektrowni jadrowej. Tekst zaczyna sie jak Kafka, zeby nastepnie przejsc w Orwella, a pózniej to chyba tylko Wallace – albo Michael Pietch, który notataki po Wallace’ie poskladal. Ladna, bo butenkowska okladka, tylko tekst w okladce zupelnie niestrawny. Niestety, nastepny pisarz wedruje nie tyle do kata, co do Salonu Odrzuconych.