Jonathan Franzen „Crossroads”
Po mojej ulubionej „Wolnosci” dlugo, dlugo nic – a teraz czesc „Rozdrozy”. Franzen potrafi pisac wartko; az nazbyt. Tym razem tama przerwala sie i z trzewi pisarza chlusnelo przeszlo siedemset stron tekstu. W emitowanym w szwedzkiej telewizji wywiadzie Franzen mówi, ze powiesc tak dlugo w nim dojrzewala, ze materialu starczy i na trylogie. Po przeczytaniu pierwszej czesci nie podzielam przekonania autora co do koniecznosci zalania czytelnika powodzia spontanicznie meandrujacej rzeki-opowiesci. Amerykanie demonstruja irytujace przekonanie o supremacjii wlasnej kultury. Niczego nie ujmujac noblistom, prymat Stanów zanika. Dlatego rozwlekle, drobiazgowe rozwazania „Rozstajnych dróg” znuza nawet milosników sprawnego pióra autora. Czesc utworu po prostu przekartkowalam, zeby czytajac nie zasnac. Dla Franzena lata siedemdziesiate byly niepokojaca epoka formujaca zarówno jego samego jak i wspólczesne USA, a tytulowe rozstajne drogi tlumaczyc mozna albo jako rozdroze dla bohaterów i Ameryki albo jako nazwe opisywanej grupy oazowej – prawde rzeklszy, wolalabym mniej lopatologiczny tytul. Nazbyt czytelnie, nawet jak na USA, nazywa sie tez miasteczko New Prospect (Nowe Perspektywy) – überczytelne nawiazanie do… New Prospect Missionary Baptist Church.
I went down to the cross road, babe,
I looked both east and west
Lord, I didn’t have no sweet woman, babe,
in my distress
(Cross Road Blues, Robert Johnson, pisownia zgodna z wydaniem szwedzkim)
Rodzina pastora Hildebrandta sklada sie z zony Marion i czwórki dzieci. Oprócz najmlodszego syna kazde z nich znajduje sie u progu przelomu (troche podejrzana ta synchronizacja wydarzen): sfrustrowany ojciec rodziny fantazjuje o przygodach erotycznych w ramionach atrakcyjnej parafianki, stlamszona matka-Amerykanka postanawia powrócic do swojego twardego jadra osobowosci, pierworodny odkrywa rozkosze cielesnosci i miota sie miedzy patriotycznym obowiazkiem zaciagu do Wietnamu a szukaniem siebie samego; zdolna, ateistyczna i wygadana córka zostaje nagle religijna kura domowa, zas utalentowany sredni brat odplywa na fali narkotyków. To jest ta ciekawa czesc powiesci.
Czescia dla mnie nie do strawienia sa opisy grupy oazowej o charakterze sekty i budzacej niepokój nazwie: Rozdroza. Czesc jej aktywnosci to szczytne cele i istnie amerykanskie ideologiczne przeslanie pomocy slabszym – zarówno kolorowym mieszkancom „gorszej” czesci miasta jak i native Americans z plemienia Navajo. Zwlaszcza ten drugi watek zaciekawi europejskiego czytelnika (choc przypomina opisany w „Wolnosci” motyw ochrony zasobów naturalnych). Dla mnie to mily powrót do Arizony, do której wybrala sie chrzescijanska mlodziez z misja pomagania. Historii kopani Black Mesa nie znalam; dla mnie Arizona to droga z widokiem na majestatyczna botanike saguaro i czerwone skaly Sedony.
Najciekawsza z Hildebrandtów wydaje mi sie Marion, która z glodnej zycia i eksperymentujacej nastolatki stala sie pokorna, zarobiona w domu i skutkiem tego zaniedbana zona pastora. Jej historia wpisuje sie w herstory tylu pokolen – dzisiaj, w recenzji wspólczesnego filmu Smarzowskiego „Wesele”, tez pojawil sie watek transformacji energicznej, mlodej kobiety w udomowionego, rodzacego dzieci hubota. Na kontynuacje losów dzielnej pani pastorowej czekac bede z niecierpliwoscia – choc sama jestem niepalaca-zwalczajaca, to bardzo podoba mi sie jej rewolucja demonstrowana w powrocie do nikotyny. Ciekawym, lzejszym i godnym kontynuowania watkiem jest powstawanie muzyki mlodziezowej z saczacych sie amerykanskich zdródel folka i bluesa (oby tylko nastepna okladka byla mniej realistyczna!). Zywie równiez nadzieje, ze Jonathan Franzen troche zdyscyplinuje swoje fontanny weny literackiej wraz z zatapiajacymi przyjemnosc czytania potokami wymowy.